Rudawy Janowickie: gdy słońce wyznacza rytm życia

Spodnie trekkingowe z zeszłotygodniowego wyjazdu jeszcze wisiały na lince do prania. W nogach nadal było czuć przebyte w górach kilka dni wcześniej kilometry. Nie planowałam tego wyjazdu, przebywałam jednak w trochę innej rzeczywistości. Poziom mojej energii po Beskidzie Żywieckim był na tyle duży, że w poniedziałek rano po pracy sprawdziłam połączenia i kilka godzin później byliśmy w drodze po kolejne niesamowite przeżycia. Tak, góry uzależniają.
Jak już możecie się domyślać, cały plan powstał dopiero w pociągu, o ile można to planem nazwać. Znalazłam na mapie miejsce, do którego właśnie zmierzamy i 2 punkty, o które chciałam zahaczyć - reszta była już kwestią przypadku. Zrobiłam kilka screenów, co by mniej więcej wiedzieć którym szlakiem będziemy mogli zejść do miejsca powrotu. 

DZIEŃ 1 
W Marciszowie wysiedliśmy 15 maja w piątek po godzinie 18. Dawało to tylko 2 godziny do zachodu słońca, czyli 2 godziny żeby dojść nad Kolorowe Jeziorka (pierwszy z naszych celów) i oddalić się od nich na tyle daleko, żeby rozbić namiot za jasnego! 
Właściwie tylko dla tego miejsca startowaliśmy z Marciszowa, więc to był kolejny weekend gdzie spędziliśmy noc w górach, zaczynając marsz w jednej wiosce a schodząc w innej bardziej na zachód. 


Udało nam się dotrzeć tam dość sprawnie, bo w ciągu godziny od dworca PKP. Na miejscu mimo wieczornej pory minęliśmy kilkanaście osób, myślę że w sezonie to bardzo popularny cel. Błękitne jeziorko zrobiło na nas największe wrażenie. Przepiękny, głęboki, wręcz turkusowy kolor. Cały teren z pewnością zasługuje na to, żeby pojawić się tam choćby raz w życiu. 


Zrobiliśmy kilka zdjęć, które z racji późnej pory i braku lepszego sprzętu (waga priorytetem) nie były dość udane i szybko zaczęliśmy kierować się wyżej, szukając miejsca do rozbicia namiotu. Szliśmy cały czas lasem, ale bardzo nie chciałam spać w takim miejscu po doświadczeniach w Beskidzie, gdzie budził mnie każdy szelest liści. Zaczęło się mocno ściemniać, ale wiedziałam że jesteśmy blisko Wielkiej Kopy (871 m), więc postanowiłam tam wejść i myśleć co dalej. Usiedliśmy na górze na ławkach podziwiając piękny zachód słońca (chociaż przez drzewa, bo szczyt jest mocno zasłonięty z każdej strony). Niestety miejsca na namiot tam nie było, zresztą z uwagi na mocny wiatr to nie byłby za dobry pomysł. Szliśmy więc szlakiem dalej w nadziei, że nie zaśniemy na siedząco pod drzewem. 



Zachód był tak piękny, że przestałam się przejmować nieudanymi poszukiwaniami. Szliśmy dalej, a ja powtarzałam sobie że jestem w stanie rozłożyć namiot w ciągu 3/4 minut, więc jak już będzie trzeba rozbijemy go na ściółce w lesie. Obyło się bez tego, bo po chwili przy szlaku ukazał nam się płaski kawałek trawy, trzeba było tylko odgarnąć kilka patyków (zdjęcie wyżej). Z jednej strony osłaniała nas skała i chyba tylko dzięki temu nie zmiotło nas z powierzchni. Tak, spaliśmy praktycznie na środku szlaku, przy drzewie z jego oznaczeniem. Ale kto mógł przebywać na górze gdy było już ciemno? Poza tym to nie był czas na rozmyślania, robiło się naprawdę zimno. 

Noc była krótka. Bardzo mocny wiatr, później temperatura która spadła do 2 stopni. Mi było ciepło, ale Emet mimo podwójnej warstwy ubrań i koca musiał być dodatkowo przykrywany moim śpiworem. Wstaliśmy po 4 obudzeni pięknym śpiewem ptaków.

DZIEŃ 2 
Po wyjściu z namiotu nakarmiłam psa i zabrałam się za pakowanie wszystkiego. Dziękowałam sobie, że w plecaku znalazły się czapka i rękawiczki. Ruszyliśmy w dół, bo w tym momencie znajdowaliśmy się w Rędzinach czyli w mniej więcej 1/3 trasy. Cały czas podziwiając wschód słońca, zatrzymaliśmy się na pięknej polanie. Przyszedł czas na moje śniadanie i ciepłą herbatę, a Emet miał dodatkowy odpoczynek po jedzeniu.



W Czarnowie zgubiliśmy szlak (przestaje mnie to dziwić), tego dnia ogarnięcie tych powtarzających się oznaczeń i przechodzenie jednego szlaku w drugi było dla mnie gorsze niż matematyka. Jak zwykle niepotrzebne wycieczki pod górę. Wreszcie dotarliśmy na Skalnik (944 m), swoją drogą to szczyt należący do Korony Gór Polski. Zejście było dość trudne, na trasie same duże kamienie/skały, przez co zaliczyłam niejedną wywrotkę. Właściwie to wszystko dzięki Emetowi, który kolejny weekend wyrywał bez przerwy do przodu czy to z górki czy pod, nie dając żadnych oznak zmęczenia. 
Im dalej szliśmy niebieskim szlakiem, tym więcej pojawiało się ciekawych skał. Stąd dla osób, które chcą jak najbardziej poczuć ten klimat (zbliżony do Gór Stołowych), polecam wybrać się na wycieczkę od Trzcińska. 
Po wielu godzinach tułaczki dotarliśmy do Schroniska PTTK Szwajcarka. Na miejscu pyszne krokiety i ciasto, normalne jedzenie które dało siłę na resztę dnia. Na terenie schroniska było rozbite kilka namiotów, pomyślałam sobie ale to by była wygoda i brak stresu! Ale to nie dla nas. Tyle że doświadczenia z poprzedniej nocy i fakt, że byliśmy już około godziny od dworca spowodowały, że postanowiłam wrócić tego dnia. Do niedzieli mogliśmy zostać tylko na samą noc, bez dalszej wędrówki (bałam się dodawać psu kilometrów) więc nie miało to większego sensu, gdyby miał znów marznąć. Odbiliśmy tylko na Husyckie Skały, po czym bardzo szybkim tempem udaliśmy się na dworzec. 




W domu byliśmy w sobotę w nocy. Cała trasa zajęła nam ponad 30 km, czyli tyle co 7 dni wcześniej w Beskidzie Żywieckim, jednak w znacznie krótszym czasie. Tym razem było widać zmęczenie i moje i psa, więc jestem naprawdę zadowolona z tego wyjazdu. W Rudawy na pewno wrócimy, to chyba jedyne góry gdzie mamy tak wiele połączeń pociągami. Poza tym zostało nam dużo szlaków do przejścia, a ciekawych formacji skalnych jest tam niezliczona ilość. 

Trasa z: Marciszów, dworzec kolejowy | mapa-turystyczna.pl

To był zapis trzeciego wyjazdu w góry w tym roku. Nie byłabym sobą, gdybym po powrocie nie planowała kolejnego. Właśnie kupuję bilety, tym razem spędzimy czas w nieco innej formie ale za to w miejscu, jakiego żadne inne nie zastąpi. 

Życzymy Wam podobnych przygód, cześć! 

Komentarze

  1. Spontaniczne wyjazdy są najlepsze. Gdybyś kiedyś szukała współtowarzyszki do długiego spaceru (30 km jest super!) to z chęcią podzielę się tajemną wiedzą, jak odróżnić bezpieczny szelest liści od takiego, którego faktycznie należy się bać :P Chociaż zawsze będę tego samego zdania - żadne zwierze nie zrobi człowiekowi takiej krzywdy jaką może drugi człowiek... :(

    OdpowiedzUsuń
  2. Dokładnie tak jak w komentarzu wyżej - nieplanowane są najlepsze, pewnie dlatego, że nie zdążyliśmy wyrobić sobie jakiś oczekiwań :) Zdjęcia są prześliczne, to że pies wygląda zawsze dobrze to wiadomo, ale muszę Ci powiedzieć, że zdjęcie z kawą - brawo :) oddaje charakter waszego wyjazdu :)


    Pozdrawiam i zapraszam
    http://familymess.pl

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz